1. Czy znacie jakiegoś „Orlika” i jak intensywnie jest on używany? 2. Dlaczego akurat piłka nożna ma być polskim sportem narodowym?!

Mundialu już dużo nie zostało, to mogę sobie pozwalać na proste pytania bez łatwych odpowiedzi.

 

1. Orliki

W mojej powiatowej atrapie miasta „Orlików” jest co najmniej kilka. Jeden nawet widzę z okna. Zbudowano go na terenie dozorowanym (ma to sens) oraz ogrodzonym i NIEDOSTĘPNYM dla osób z zewnątrz. Z tego co wiem, to ten „Orlik” jest używany KILKA RAZY w roku przez ok. 20 minut za każdym razem. Daje to razem ok. 60 minut użytkowania NA ROK. Jak to nie jest przerost wszystkiego nad treścią, to nie wiem, co takowym jest. Ale nie o to chodzi.

„Orliki”, zdaje się, miały za zadanie popularyzować futbol…

W innej dyskusji, przy innej okazji ustaliliśmy, że zamiast tego służyły przewaleniu konkretnej kasy. Ale może u nas to jednostkowe wynaturzenie? No więc jak u Was jest z tymi „Orlikami”? Popularyzują, czy nie? Jak intensywnie są używane? Jak często, przez kogo?

 

I tu dochodzę do pytania nr 2. Czy istnieją powody, dla których ze wszystkich dyscyplin, w których radzimy sobie „jakoś tam, średniawo”, akurat „kopana” ma być naszym „sportem narodowym”? Jakiego rodzaju są to powody (jeśli są)?

 

Drogi Czytelniku, zrób sobie w głowie przegląd dyscyplin sportowych albo rozrywkowych, w których Polacy odnosili sukcesy, albo mają tradycje. Z pewnością uzupełnisz moją listę. Ja „tak na szybko” wyliczyłam sobie: SZYBOWNICTWO (ogólnie sporty lotnicze), szermierka (zarówno floretem, jak szablą), jeździectwo, łucznictwo, bojery, tańce, siatkówka, piłka ręczna, szczypiorniak, chodziarstwo, karate, himalaizm. Ostatnio także coś chyba ruszyło w szachach. Jak widać są tu sporty drogie i tanie, mądre i głupie, zespołowe oraz indywidualne, wymagające różnego stopnia sprawności fizycznej – czyli brać, wybierać, co komu pasuje. A my nic, tylko furth kopana i kopana. Jakby nie było mniej kontuzjogennych sportów, w których w dodatku mamy i tradycje, i osiągnięcia.

Jakiś czas temu myślałam, że dojdzie do przekierowania tego baraniego ciągu z kopanej na skoki narciarskie („Leć Adam, leć”), że w konsekwencji „samo się z tego urodzi” zamiłowanie do np. łyżworolek (które są sprzętem pomocniczym do praktykowania w lecie któregoś sportu zimowego, a przy tym nie są kosztowne, ani nie wymagają infrastruktury do ćwiczeń, przynajmniej na początku). Tymczasem i skoki „nam przeszły”, i łyżworolki przestały być modne. Naród się przesiadł na hulajnogi, ale elektryczne, a to trudno nazwać sportem, a deskorolki stały się niszowe. Siatkówka jakoś też nie może się przebić do głów ogółu.

Dla mnie w czasach dobijającej komuny bohaterem był chor. Jan Kowalczyk na Artemorze. Popatrzcie tu:
https://www.google.com/search?q=jan+kowalczyk+artemor&rlz=1C1GCEA_enPL873PL874&source=lnms&tbm=vid&sa=X&sqi=2&ved=2ahUKEwiKi8i70_37AhUQxYsKHVkPBCsQ_AUoBHoECAEQBg&biw=1536&bih=775&dpr=1.25#fpstate=ive&vld=cid:b9b66410,vid:Y-cA7Zwx1zo

Kto nie ma czasu albo chęci, to niech popatrzy na czas: 6:37 i 8:12. Cholera, jak TO nie jest PIĘKNY KAWAŁEK SPORTU, to nie wiem co miałoby takowym być. Mnie osobiście duet Kowalczyk + Artemor zaszczepił odpornością na komunistyczną deprechę i złamanie duchowego kręgosłupa na jakieś dwadzieścia lat. Bo, słuchajcie, wtedy to się odbierało jak niżej.
POLSKI. Żołnierz. W Moskwie. Znowu;). Wygrał. Na koniu. Chociaż w sporcie. W polskim mundurze. Z orłem. W czapce co prawda okrągłej, nie rogatywce, a orzeł z gołą głową, ale nie można mieć wszystkiego.

Widziałam to w jakiejś migawce w telewizji. Przyrosłam do podłogi. Do dziś pamiętam tamto wzruszenie i „psychiczny kop w górę (kto miał do czynienia z komuną wie jak życiodajne to było). Chorąży Kowalczyk „dostarczył mi tlenu”. Na długo. Przecież chyba temu powinien służyć „narodowy sport”?...

A my współcześnie zamiast tego rodzaju przeżyć przekierowywani jesteśmy na ustawiczne klęski („Nic się nie stało”). Nie wiem, czy to ma być kolejny element „pedagogiki wstydu” uprawianej na tenkrajowym pogłowiu? Nie wiem i mnie to nie interesuje. Dziwi mnie natomiast uporczywe pielęgnowanie sportu „klęskowego”. Tak, wiem, Deyna, Lato… Ale to raczej wyjątkowe momenty, w przeciwieństwie do innych dyscyplin, w których od czasów II RP odnosimy uporczywe sukcesy. Dość wymienić sporty lotnicze. Niedługo będzie tego sto lat. Prawie STO LAT pasm sukcesów i to na najwyższym poziomie. Wyguglajcie sobie kto pierwszy W HISTORII dostał Medal Lilienthala… Tak, tę ŚWIATOWĄ listę otwiera Polak...

Albo taki Skarżyński na „erwudziaku” i jego atlantycki przelot... Wtedy to BYŁ wyczyn. A Skarżyński dokonał tego z fantazją iście ułańską (po długim i starannym przygotowaniu!) i w sportowym stylu. Dość przypomnieć, że ubrał się na tę trasę w strój wizytowy. Argumentował tak, że albo mu się uda (i wysiadając z samolotu będzie gwiazdą, więc musi się i kraj prezentować elegancko), albo mu się nie uda (a w ostatnią drogę nie wypada iść byle jak).

Współcześnie też nie skapieliśmy. O Sebastianie Kawie już chyba niektórzy słyszeli. A trochę wcześniej, kto wymyślił bodaj najbardziej niebezpieczną figurę akrobacji lotniczej? A Żurakowski niejaki... Raz w życiu widziałam „żurabadę” (zurabatic cartwheel) na żywo i myślałam, że umrę na miejscu na zawał;), a zapatrzony w niebo, oczarowany tłum rozdepcze mego trupa:). Jak odrzutowiec staje „na ogonie” i w tej pozycji kręci się wokół swojej osi PIONOWEJ, to się tego opisać nie da, to trzeba zobaczyć! Jak na międzynarodowych pokazach „z zadęciem” widzicie coś takiego, a kręci toto maszyna z szachownicą (jako jedyna!), to, kurna, gonić „nic się nie stało”! Każdy Polak się wtedy od razu prostuje i jest 2 cm wyższy:). - Narodowy sport, czaicie?

Dla zainteresowanych tekst o Żurakowskim:
https://www.konstrukcjeinzynierskie.pl/kontakt/1096-janusz-urakowski-pilot-i-konstruktor.html
Nie sportowiec, ale też fajny. Macie ciarki na plecach po przeczytaniu (dot. wyczynowych fragmentów) jego życiorysu?… Czy to nie dla podobnych ciarek kibicujemy sportom wyczynowym? No właśnie... Dla ciarek, a nie dla „nic się nie stało”.

Aby zrobić dobry początek, dzieciom pod choinkę kupcie „Awiatorów” Anny Litwiniuk, a dla starszych „Kosmiczne wyzwania” syna „papcia Chmiela”. Jest to rozsądne przeciwieństwo „pedagogiki wstydu”. Dziewczynki też wciąga. No, o Belfegorze (porażka!) i o „Mirku” (Hermaszewskim) trzeba młodzieży trochę objaśnić. Ale poza tym, „że WRON”, to Hermaszewski był też ocaleńcem z Wołynia. - Zawiłości polskich losów można przy okazji pokazać (w książce tego nie ma), ale to odrębny temat.

Obie rzeczy do nabycia w Muzeum Lotnictwa:

https://sklep.muzeumlotnictwa.pl/pl/p/Awiatorzy.-Podniebne-przygody-polskich-lotniczek-i-lotnikow./150

https://sklep.muzeumlotnictwa.pl/pl/p/Kosmiczne-wyzwania.-Jak-budowac-statki-kosmiczne%2C-dogonic-komete-i-rozwiazywac-galaktyczne-problemy/149
(Reklama z mej strony bezinteresowna i za darmo, i wiadomo, że "jak będą chcieli pójść do Muzeum Lotnictwa, to ich tam zabierzecie").


Wiem, nie każdego stać finansowo i fizycznie na jeździectwo czy szybownictwo. Ale chodzić może większość z nas. Wyjdź człowieku na spacer. Dla wielu osób to jedyny dostępny rodzaj aktywności, ale może to również być idealnym początkiem czegoś innego, czegoś więcej. Wstań człowieku z przysłowiowej kanapy. Kupcie sobie ludzie kije do nordic walking (mówię oczywiście do „mieszczuchów” i in. „zasiedziałych”). Kupcie i używajcie nie po to, żeby uprawiać specjalne spacery, bo kto normalny ma na to czas. Ja z kijami chodzę do pracy, kościoła, w odwiedziny i po zakupy (do domu przynoszę je w plecaku), czyli wszędzie tam, gdzie przeciętny człek jeździ albo chodzi, bo musi. Polecam ten modus vivendi. To nas usportowi bardziej niż obserwowanie bezładnej bieganiny milionerów za piłką po trawce z rolki, za którą to bezładną bieganinę w dodatku płacimy.

A jeśli komuś nie odpowiada żaden z „oficjalnych” sportów, to można wymyślić coś nowego. Albo na ludowo (wyścigi zaprzęgów gdzieś w górach jakieś mamy, z kumą i bez kumy), albo zupełnie inwencja własna. Nie żeby zaraz bierki podlodowe;), ale np. zbieranie bursztynu na czas, miałoby szansę stać się NASZYM sportem narodowym:), podobnie jak płukanie złota gdzieś tam na Alasce (podobno mają w tym zawody). A choćby i zbieranie chrustu;) na czas i z przeszkodami. Byle „z jajem” i bez postawy „nic się nie stało”, gdy nam uporczywie wkopują.